Człowiek był młodszy, człowiek miał marzenia. Ja na przykład chciałem pojechać na koniec świata. Musiałem dorosnąć, żeby zrozumieć, że świat ma tych końców wiele, i że nie jest to nic szczególnie malowniczego – wprost przeciwnie. Ale marzenia nie poddają się łatwo, i wciąż wydaje mi się, że sprawa końca świata wymaga mojej osobistej interwencji. Dlatego ciągnęło mnie do Mołdawii – kraju, który na mapie wygląda jak jakaś śródlądowa wyspa.
Tekst i zdjęcia: Jędrzej Wojnar.
Dojazd z Polski to rzecz gustu. Można oczywiście samolotem, ale ja wolałem drogę lądową, bo ot tak, wsiąść w Warszawie i wysiąść w Kiszyniowie wydawało mi się nad wyraz niesportowo. Dlatego wybrałem się autobusem z Lublina (4 w ciągu doby) do Lwowa, a potem autobusem ze Lwowa do Kiszyniowa (codziennie o 17 z dworca Stryjskiego). W sumie – około 20 godzin, ale jak się to dobrze ustawi, to wypada trochę czasu we Lwowie, który zawsze jest godzien wizyty. A i obiad zjeść można… Do Kiszyniowa docieram rano, tuż przed dziewiątą. Poznany w autobusie ze Lwowa Amerykanin, na oko 50 latek o archetypicznym imieniu John, po krótkiej lustracji stolicy Mołdawii zza szyb autokaru decyduje się na dalszą podróż do Bukaresztu -Tutaj nic nie ma – mówi. Nie potrafię zaprzeczyć.
Etymologię nazwy sobie daruję, jest w wikipedii. Mi się kojarzy wyłącznie z robieniem zapasów na ciężkie czasy. Z daleka miasto wygląda nieźle – jest bardzo, ale to bardzo zielone, ładnie położone na łagodnych wzgórzach poprzedzielanych dolinkami, a dodatkowo przez środek płynie rzeczka, bardzo bojowo nazwana – Byk. Z bliska jest gorzej. Rzeczka to właściwie niemożebnie zaśmiecony, cuchnący ściekami strumień, płynący rowem wykopanym w poprzek miasta. Panoramy ze szczytów wzgórz upstrzone blokowiskami – i tylko wszechobecna zieleń okazuje się wspaniałymi alejami platanów i wielkimi, bardzo ładnymi parkami.
Kiszyniów jest jedyny w swoim rodzaju. Nie znam innej europejskiej stolicy, która tak bardzo nie chce się podobać. Postsowiecki, grubo ciosany rozmach wymieszany z nowobogackim sznytem daje unikalny posmak całkowitego tumiwisizmu. Tutaj po prostu nikomu nie zależy na tym, żeby miasto się prezentowało. Wystarczy, że prezentuje się dom, albo samochód. Kiszyniów sprawia wrażenie miasta zatrzymanego wpół kroku. Niemal na każdym roku widać rozbabraną budowę, na której zakończenie najwyraźniej zabrakło kredytu. Chodniki (jeżeli w ogóle są), mają koszmarne dziury i są bardzo krzywe – ale po ulicach jeżdżą kosztowne samochody. Miasto zabudowane jest głównie sypiącymi się poradzieckimi blokami, które na parterze mają eleganckie sklepy i restauracje. Tak jakby po rozpadzie ZSRR udało się cośtam zmienić na fali pierwszego entuzjazmu, ale na prawdziwą modernizację zabrakło już sił.
kiszyniow_25 Ścisłe centrum miasta to park, mini łuczek tryumfalny poświęcony wojnie rosyjsko-tureckiej, cerkiew i pomnik Stefana Wielkiego. Do tego ostatniego warto się przyzwyczaić – jest wszędzie. Hospodar mołdawski Stefan cel Mare si Sfant (Stefan Wielki i Święty) to chyba jedyna znaczna postać historyczna związana z Mołdawią. W związku z tym jest on patronem każdej głównej ulicy, placu czy skweru, jego podobizna zdobi wszystkie banknoty (wyglądające skądinąd zupełnie jak pieniądze z gry Monopoly), liczne są również pomniki dzielnego hospodara. W centrum Kiszyniowa wyróżniają się również budynki parlamentu i rządu. Gigantyczne. Ogromne. Potężne. Władze Mołdawii mają rozmach, przynajmniej jeśli chodzi o siedziby. Przy głównej ulicy usadowił się również ciężki gmach ambasady Rosji, żeby nikt nie miał wątpliwości kto tu pilnuje swoich interesów.
Na południe od centrum, podążając wzdłuż Bulevardul Stefan cel Mare si Sfant rozciąga się kiszyniowski downtown. Jego charakterystyczną budowlą jest biurowiec z lustrzaną, szklaną fasadą, pasującą do postsowieckiej zabudowy jak pięść do nosa. Uwagę zwraca także hotel Cosmos i stojący przed nim pomnik jakiegoś czerwonoarmiejca na koniu.
Z głównej ulicy warto jednak odbić na północny wschód. Dyskretnie ukryta Piata Centrala to fantastyczny bazar, taki, o którym w Polsce już dawno zapomnieliśmy. Jest tu wszystko – ubrania, AGD, żywność, części maszyn, elektronika, mięso, ryby i tak dalej. Zmordowani klienci mogą posilić się placintą, czyli plackiem z drożdżowego ciasta, smażonym na głębokim oleju z twarogiem (cu branza), ziemniakami (cu kartofi), kapustą (cu varza) lub mięsem (cu carne). W centralnej części placu stoi zawsze pewien Nigeryjczyk sprzedający rozmaite herbaty. Z licznych naszywek i przypinek na ubraniu można wnosić, że jest on zagorzałym zwolennikiem integracji Mołdawii z Unią Europejską. A za bazarem jest sprytnie ukryty wśród straganów ze wszystkim dworzec autobusowy Autogara Central – gdyby ktoś szukał.
Kiszyniów to przede wszystkim bloki. Małych nie ma wcale. Są tylko duże, dominuje klasyczna diewietetażka wymyślona przez radzieckich urbanistów w czasach Chruszczowa. Prócz tego buduje się nowe apartamentowce, przy czym nowe – znaczy tyle, że niedawno zbudowane, bo ich architekci głowami tkwią nadal w latach 70. Najsłynniejszym blokiem w stolicy i w całej Mołdawii jest 25 piętrowa Brama Kiszyniowa. Wygląda to jak dwa gigantyczne kły sterczące na wjeździe do miasta od strony lotniska. Bloki – chruszczowki sypią się z przyczyn naturalnych, te nowsze – z niedbalstwa wykonawców. W połączeniu z rozrośniętymi, nigdy nie przycinanymi krzaczorami zarastającymi wszystkie miejsca nie mogące służyć za parking dla aut, całość sprawia wrażenie, jakby miasto było opuszczone przez ostatnie 15 lat, i dopiero niedawno je ponownie zaludniono. Wrażenia dopełniają liczne niedokończone budowy i niemiłosiernie powykręcane chodniki.
W dzielnicy Botanica, pośród sypiących się dziewietetażek i wszechobecnych krzaczorów natkniemy się na polski akcent w postaci muralu poświęconego „Solidarności”. Jakoś dziwnie pasuje – cała okolica wygląda jakby to były wczesne lata osiemdziesiąte. Symboliczną budowlą Kiszyniowa jest nowiutkie centrum handlowe, nazwane z po prostu Malldova. Właściwie nie chodzi o sam budynek, który zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz jest doskonale podobny do każdej innej galerii handlowej wschodniej Europy, ale o jego otoczenie. Tuż za ostatnim krawężnikiem parkingu zaczyna się ostra skarpa schodząca do dzielnicy drewnianych domków sztukowanych blachą, koślawych płotów, winorośli, jabłoni i rynsztoków wprost na gruntowych ulicach. Żadnego półtonu – z polerowanego marmuru i szkła zjazd wprost w małomiasteczkową (żeby nie rzec – wiejską) przyziemność.
Jak przytłaczającej większości byłych republik radzieckich, komunikacja miejska Kiszyniowa zdominowana jest przez najbardziej nieprzyjazną turyście formę transportu – marszrutnoje taxi – czyli marszrutki. Cóż to jest marszrutka? Samochód dostawczy w formie busika (czyli z dodatkowym oknem i wstawionymi kilkoma fotelami), poruszający się po stałej trasie oznaczonej numerem – zupełnie jak autobus. O ile jednak ten ostatni zatrzymuje się na określonych przystankach, marszrutka zatrzymuje się gdzie klient sobie życzy. Może być pobocze, może być zatoczka autobusowa, można sobie wyskoczyć na czerwonym świetle, albo i na środku skrzyżowania, jeśli akurat jest korek. Płaci się trzy leje niezależnie od tego jak daleko jedziemy i tyle. Bilety niby są, ale w praktyce daje się pieniądze szoferowi do ręki i po problemie. Wydawałoby się – wygoda. Ale pozory mylą. Z tego udogodnienia korzystają wyłącznie miejscowi. Szeregowy turist nie ma w starciu z marszrutką żadnych szans.
Trasy marszrutek objęte są ścisłą tajemnicą. Nie znajdziesz ich wypisanych na przystankach – bo nie ma przystanków. Nie odszukasz na stronie przedsiębiorstwa komunikacyjnego, bo system obsługiwany jest przez przedsiębiorstwa typu „ja ze szwagrem” na zlecenie władz miasta. Punkty docelowe i ważniejsze ulice po których biegnie trasa wypisane są na planszy zatkniętej za przednią szybę, ale po pierwsze – często stosowane są skróty, więc bez niezłej znajomości topografii miasta opis trasy „AG Nord – S-lul no1 – P-ta Central” niewiele wyjaśnia. Litery na planszy nie są zbyt duże, a szyba rzadko jest czysta, więc (zwłaszcza po zmroku) dostrzeżenie skąd i dokąd dana marszrutka jedzie, albo chociaż który to konkretnie numer jest niemożliwe nawet przy sokolim wzroku. Jeśli nie wiesz, że nadjeżdża akurat twoja 163 – nie zamachasz ręką. Nie zamachasz ręką – twoja 163 się nie zatrzyma. W efekcie czekanie na marszrutkę pod względem emocji przypomina śledzenie wyścigów konnych z dużej odległości – coś tam się dzieje, ale czy koń na którego postawiłeś wszystkie pieniądze galopuje pierwszy czy ostatni – tego nie wiadomo, dopóki nie jest już po wszystkim.
Pozostaje więc zdać się na ludzi wyglądających na tutejszych. Jeśli akurat nie znasz języka – lepiej szykuj się na dłuższy spacer.
W końcu jednak, metodą prób i błędów dostaję się do właściwego auta. Radość, szczęście, błogostan. Po całodziennym łażeniu można usiąść… A nie, nie można. W marszrutce ZAWSZE jest straszliwy tłok. A miejsc siedzących – ledwie kilka. Trzeba stać. A kiedy się stoi, górna krawędź okna wypada akurat na wysokości piersi. Żeby widzieć cokolwiek – na przykład czy już należy przeciskać się do jedynych drzwi wyjściowych – trzeba trzymając się nielicznych uchwytów przy dachu zwisać i zerkać przez oklejone stylową ciemną folią szyby. Kierowcy subtelni nie są – albo pedał gazu jest w podłodze, albo hamulec. Jazda w zwisie powoduje więc nieuchronne uczucie wyłamywania stawów barkowych. A jaka frajda jest, jak się nogami plecak trzyma… Spryciarzom, którzy chcieliby liczyć przystanki, żeby wysiąść np. na 6 z kolei przypominam, że przystanków jako takich nie ma. Na tym samym dystansie może być ich 4 albo 7. Nie znasz miasta – nie wysiądziesz tam gdzie trzeba. Ale z drugiej strony – w ten sposób poznasz je bardzo dobrze…
Przeczytaj również kolejne odcinki reportażu z Mołdawii:
O autorze:
Jędrek Wojnar. Chłopak z prowincji, który zawsze omija centrum. Interesuje go zła pogoda, nieciekawe miejsca, słabe widoki – czyli jakieś 90% świata. Rowerzysta, fotograf, żeglarz, dziennikarz; włada angielskim i francuskim, owładnął go rosyjski. Jeśli chcesz mu powiedzieć coś miłego, nie krępuj się: www.jedrzejwojnar.com