Welcome travelers!

Natural Born Vagabond™ is a bilingual (English and Polish) site devoted to travel photography and journalism. Here you can find images and articles from our remote travels. The ambition of the creators is to share the best stories with those who crave wilderness and adventure. If you would like to share your opinions or travel stories please contact us via e-mail.

Featured

Śródlądowa wyspa Mołdawia. Cz.3

Witamy-w-Gagauzji

Na południe, do Baszkana

Prawdziwy powód, dla którego przyjechałem do Mołdawii leży na południe od Kiszyniowa. To Terytorium Autonomiczne Gagauzji – czyli część Mołdawii zamieszkana przez grupę etniczną… no właśnie. Jedni mówią, że to sturczeni Bułgarzy, inni – że to potomkowie Turków seldżuckich czy zgoła tajemniczych Pieczyngów. Oni sami uważają się po prostu za Gagauzów, i tyle. Słowem – trzeba to sprawdzić osobiście.

Do stolicy Gagauzji, Komrat, jedzie się z dworca Autogara Sud, który mieści się hen hen, na wylotówce z Kiszyniowa. Warto przyjść wcześniej – do Komrat nie jeżdżą normalne autobusy, tylko (a jakże) busiki, więc ilość miejsc siedzących jest mocno ograniczona. Wrażenia z drogi przypominają bujanie się na wielkiej huśtawce. Za oknem rozpościerają się łagodne pagórki pokryte niekończącymi się winnicami. Autobus wspina się na łagodne zbocza i zjeżdża w dół. W dolince z reguły widać przycupniętą rozpaczliwie biedną wioseczkę. Potem znów – busik wspina się i zjeżdża w dół. W kabinie jest duszno i mroczno, bo szyby oklejone są bajerancką, przyciemniającą folią. Busik wspina się i zjeżdża, wspina się…

Obudził mnie kierowca – „Uże Komrat, wysadities”. O ile bowiem w Kiszyniowie generalnie mówi się po mołdawsku, choć oczywiście po rosyjsku porozumiesz się bez trudu, to w Gagauzji niepodzielnie króluje język byłego ZSRR. Gagauzi dystansują się od państwowości mołdawskiej, uważając ją po prostu za inną formę Rumunii, z którą mają jakieś historyczne porachunki. Wolą Rosję, mimo że Wielki Głód, którym Stalin w latach trzydziestych spustoszył sąsiednią Ukrainę, nie oszczędził również terenów Besarabii, do której Gagauzja również się zalicza.

Komrat to kieszonkowa stolica kieszonkowej autonomii. Gagauzja najpewniej pragnie niepodległości bardziej niż czegoś innego, ale fakty są takie, że poza winnicami Gagauzi nie mają prawie nic. Można odnieść wrażenie, że duma z przynależności etnicznej to ich podstawowy produkt eksportowy…

Komrat

Wizytówką każdego miasta jest to, co przyjezdni widzą jako pierwsze – czyli dworzec. W przypadku Komratu słowo „dworzec” jest mocno na wyrost, podobnie zresztą jak „miasto”. Niemniej – pierwsze wrażenie jest pozytywne, bowiem Rosja Rosją, ale pieniądze na remont budynku przyszły ze Stanów Zjednoczonych w ramach programu USAID, o czym zresztą świadczy stosowna tabliczka. Obok dworca jest baraczek wyglądający dokładnie jak wiejski sklep w Polsce. Nie jest to jednak sklep, tylko bar. W środku stężenie peerelowskiej nostalgii zbija z nóg. Herbata i kawa – w szklance z drucianym koszyczkiem, wódka na pięćdziesiątki w lepkim stakańczyku, piwo z butelki na ciepło i tak dalej. Wybrałem chleb, ser i dwa Chisinau Blonde, czyli lokalnego pilznera do przepłukania nerek. I pokażcie mi taki bar dworcowy w Polsce, w którym z zakupionych produktów mogę sobie zrobić scyzorykiem kanapki…

Cóż można powiedzieć o Komrat? Jedna cerkiew, obowiązkowy pomnik Lenina (brązowy), obowiązkowy pomnik Afgańca (srebrny), obowiązkowa mogiła – monument wdzięczności wyzwolicielom z Armii Czerwonej (biały) i obowiązkowy pomnik – czołg (zielony). Do tego parczek, lokalny uniwersytet (w końcu to stolica), wytwórnia wina (obecna tutaj w każdej większej miejscowości), stacja benzynowa, kilka sklepów i muzeum Gagauzów. W ścisłym centrum, położonym przy skrzyżowaniu Lenina z ulicą Tretiakowa (który, jak głosi tabliczka, jako pierwszy wdarł się w sierpniu 44 roku do miasta i swoim T-34 zniszczył mnóstwo techniki wojennej i siły żywej nieprzyjaciela, czyli wojsk rumuńskich) jest najbardziej luksusowy lokal w mieście – restauracja Boulevard, a tuż koło cerkiewki znajduje się jedyne w okolicy miejsce, gdzie można w nocy zjeść coś na ciepło. Aha – w mieście widać też ambicje, bo oto przy głównej ulicy (Lenina) stoi świeżo wybudowany ośmiopiętrowy blok. Nic większego nie ma w całym mieście, które po prawdzie bardziej przypomina wieś, zwłaszcza jeśli się skręci w jakąś boczną uliczkę, wyglądającą jak skrzyżowanie wyschniętego potoku z wysypiskiem śmieci.

Jedno popołudnie to zdecydowanie więcej niż potrzeba, żeby bardzo starannie zwiedzić stolicę dumnej ze swej odrębności Gagauzji. To nie jest tak, że Komrat jest pozbawione uroku. Komrat jest pozbawione jakichkolwiek właściwości. Nie można mówić, że jest brzydkie albo ładne, bo nawet samo sformułowanie że „jest” zdaje się być jakimś nieco bezczelnym uroszczeniem. Poczucie pewnej nierzeczywistości towarzyszyło mi zresztą podczas całej podróży po Mołdawii, tyle tylko, że takie rzeczy na prowincji zawsze widać dużo ostrzej. Ze stolicą kraju – Kiszyniowem, z którego tu przyjechałem, Komrat łączy poza tym ten sam całkowity brak zainteresowania lokalną rzeką. Ialpug jest na wpół wyschniętym, do cna zaśmieconym rowem, od którego miasto miasteczko odsuwa się jakby ze wstrętem. Jest to tym bardziej niezrozumiałe, że rozciągający się wokół pofalowany, niemal całkowicie pozbawiony drzew step nie wygląda na szczególnie obfitujący w wodę. Skąd więc takie podejście?

Ceadîr-Lunga, Baurci, Congaz

W Komrat założyłem bazę wypadową. Odległości są tu niewielkie, do najdalej położonej enklawy Gagauzji – miasteczka Vulcanesti jest raptem 80 kilometrów. Drugim większym ośrodkiem jest Ceadîr-Lunga, o którym Wikipedia ma do powiedzenia właściwie tylko tyle, że mieszka tak 14294 Gagauzów, 1552 Rosjan, 1510 Bułgarów, 734 Mołdawian, 951 Ukraińców 166 Cyganów, 8 Polaków, 7 Żydów i 179 ludzi, którzy jakoś nie mogli się zdecydować na konkretną przynależność etniczną. Tej różnorodności jednak nie dostrzegłem. Wszyscy mniej więcej podobnie odziani, mówiąc tym samym rosyjskim. Samo miasteczko w bardzo sympatyczny sposób korzysta z rzeźby terenu, malowniczo sadowiąc się na przeciwległych zboczach sąsiadujących wzgórz. Tutejszy Lenin wyróżnia się nowobogackim szykiem – jest odmalowany na złoto, niczym posąg starożytnego bóstwa. Oprócz niego, w centrum jest jeszcze ryneczek i mini-park rzeźb, w którym sprytnie połączono walkę o pokój, internacjonalizm i pochwałę płodności okolicznych winnic. Wszystko nieco zarośnięte chaszczami, ale za to świeżo pobielane wapnem. Ktoś dba.

Maszerując na wylotówkę w kierunku Congaz, wstąpiłem na cmentarz, niewiele miejsc pozwala bowiem na taki wgląd w mentalność lokalnych mieszkańców, jak najmniejsza choćby nekropolia. W porównaniu z każdym polskim cmentarzem widać spory kontrast, natomiast odnosząc się do Gagauzji, wszystko jest tak samo biedne, opuszczone i zarośnięte. Najstarsze nagrobki z końca XIX wieku przywodzą na myśl śląskie krzyże pokutne ze średniowiecza.

Dalsza droga wiodła przez Baurci, chlubiące się zamieszkaniem w 97,8% przez Gagauzów. Baurci wygląda jak przedmieście sztucznie oddzielone od jakiejś większej całości i rzucone nieco przypadkowo w bezleśną, pofalowaną równinę południowej Mołdawii. Można zaryzykować twierdzenie, że w Baurci nikt nikomu niczego nie zazdrości, bowiem właściwie wszystkie domy są takie same – jednakowej wielkości czworokąty pokryte eternitem. W centrum wsi, na bramie jakiegoś kołchozowego magazynu namalowany czarną farbą sierp z młotem i napis „Koś i zabijaj”. Przeciwwagą dla tego nieprzyjemnego komunikatu jest kawał betonowego muru na skraju wioski, wymalowany w wesołe barwy gagauskiej flagi, który to mur pełni funkcję witacza.

Po powrocie przez Congaz (Lenin srebrny), gdzie najciekawsza była podmurówka studni wykonana z gąsienicy transportera opancerzonego, Komrat powitał mnie wiecem pod siedzibą baszkana, czyli szefa gagauskiej autonomii. Dużo ludzi, okrzyki, wygrażanie pięściami. Jakiś spocony ze stresu facecik gęsto tłumaczy się przez mikrofon, z tego co zrozumiałem – ze sposobu wydawania pieniędzy.

Popatrzyłem, posłuchałem, wróciłem do swojego pokoiku, który wynajmowałem u babuszki Ani. I to ona uświadomiła mi, że byłem świadkiem próby zamachu stanu, dokonanym za pomocą dwóch ciężarówek ludzi zwiezionych z okolic za wynagrodzeniem. Ot, ciekawostka turystyczna…

Biesarabka

Skoro zdecydowałem się na odwiedziny w Besarabii, musiałem zobaczyć wieś Basarabeasca, zwaną przez miejscowych Biesarabką. Wprawdzie to już nie Gagauzja, ale nazwa brzmi na tyle orientalnie, że nie mogłem się oprzeć. W Biesarabce wszechobecna nostalgia za utraconym imperium jest chyba najmocniej odczuwalna. Najwymowniejszy jest gigantyczny dworzec kolejowy, z ogromnymi, dębowymi wrotami, z którego odchodzą – uwaga – cztery pociągi na dobę. Powód jest trywialny – po rozpadzie ZSRR Basarabeasca jest przecięta na pół granicą, która przecięła również linię kolejową. No i nie ma już dokąd jechać…

Poza dworcem i plątaniną torowisk w Basarabeasce nie ma zbyt wiele ciekawostek. Uderza atmosfera rozkładu i porzucenia, tak typowa dla postsowieckiej prowincji.

Vulcanesti

Gagauzja nie ma jednolitego terytorium. Oprócz okolic Komrat, do obszaru autonomii zalicza się również miasteczko Vulcanesti z przyległościami, oddzielone od reszty sporym kawałkiem Mołdawii. Oczywiście – granice widać tylko na mapie, na żywo podróżny zobaczy tylko te same, monotonne stepy i pola.

Najbardziej oczywista droga z Komrat do Vulcanesti wiedzie przez Wołgrad, ale niestety tak jakoś wyszło, że Wołgrad to już Ukraina. Marszrutka jedzie więc tak daleko jak się da pod ukraińską granicę, aby w ostatnim momencie odbić w prawo i polnymi, ledwie utwardzonymi dróżkami przemknąć do Vulcanesti.

Potrzeba jakieś półtorej godziny, żeby bardzo starannie zwiedzić miejscowość. A więc żelazna wyliczanka – Lenin (srebrny), rzeczka (zarośnięta i zaniedbana), ale też parczek z wapnowanymi na biało krawężnikami i Wi-Fi (nie złapałem). Jest również maleńkie muzeum, w którym najwyraźniej świeżo wybudzona z drzemki pani pokazywała mi straszliwie smutne, zakurzone i niemiłosiernie nudne gablotki z eksponatami. Poza tym warto obejrzeć wystrój dworca autobusowego – drewniano – boazeryjny wystrój przypomina lepsze czasy (a mianowicie lata 80), i bardzo mocno kontrastuje z ogólną mizerią okolicy.

Z wizyty w Vulcanesti najbardziej zapamiętałem powrót. Kierowca busika nie był z tych, co to zostawią kogoś na przystanku. To się chwali. Miła, towarzyska atmosfera podtrzymywana jest przez szofera, który odważnie ciśnie gaz w podłogę, żwawo pędząc niemiłosiernie dziurawą i wąską drogą do Komrat. Chyba mniej bym się zmęczył, gdybym tą trasę pokonał pieszo…

Oprócz dziurawych dróg, wybitego zawieszenia i tłoku, jednym z bardziej męczących elementów podróży gagauską marszrutką jest oprawa muzyczna podróży. Są dwa rodzaje: disco-russo i postradzieckie szansony. Ten pierwszy rodzaj nie wymaga raczej wyjaśnień, i w sumie jest łatwiejszy do strawienia – disco-polo nie różni się aż tak bardzo, był czas przywyknąć. Ten drugi – to straszliwi, wynaturzeni pogrobowcy Wysockiego i Okudżawy, ale oczywiście na znacznie prostszym poziomie. Frazy „chciałem z Tobą być, ale nie pozwolił zły los” rzężone zachrypniętym głosem wydają się być tym, co gagauski szoferak lubi najbardziej.

W Gagauzji spędziłem tydzień. Jeśli lubisz oglądać zabytki – nie jedź tam. Jeśli urzekają cię tętniące życiem metropolie – tym bardziej. Ale jeśli lubisz sztuczki z zawieszaniem biegu czasu, albo bawią cię nieuchwytne, ale bardzo realne granice geograficzne – Gagauzja jest miejscem dla ciebie. No i, co nie jest bez znaczenia – betonowy, prowincjonalny i smutny Kiszyniów jawi się dla wracających z gagauskiej autonomii jak prawdziwe Las Vegas…

Przeczytaj również:

O autorze:

Jędrzej WojnarJędrek Wojnar. Chłopak z prowincji, który zawsze omija centrum. Interesuje go zła pogoda, nieciekawe miejsca, słabe widoki – czyli jakieś 90% świata. Rowerzysta, fotograf, żeglarz, dziennikarz; włada angielskim i francuskim, owładnął go rosyjski. Jeśli chcesz mu powiedzieć coś miłego, nie krępuj się: www.jedrzejwojnar.com